niedziela, 15 listopada 2015

Rozdział 7 ,,Mark Twain i tchórzostwo''

  ''Od­wa­ga to pa­nowa­nie nad strachem, a nie brak strachu.'' - Mark Twain - zacytował głos. Głos Willa. - Coś długo jesteś na tej stronie. Na prawdę myślałeś, że ci uwierzę? - Zapytał ironicznie. Był zły. -Mogę Ci wyrecytować co najmniej sto myśli różnych ludzi, traktujących tylko i wyłącznie o odwadze. Czy wtedy byś mi uwierzył, że z twoim doświadczeniem, to nic złego, że cię sparaliżowało? 
- To była moja wina - odparłem z naciskiem.
 Will wyszedł zza drzewa, z surowym wyrazem twarzy.
- Czy król wydający rozkazy podczas bitwy nie uczestnicząc w walce, jest tchórzem, bo nie uczestniczy w walce? -zapytał.
  Opuściłem ze zrezygnowaniem ramiona. 
- Nie.
- Czy łucznik wspierającą piechotę z daleka jest tchórzem?
- Nie.
  Uśmiechnął się z wrednym błyskiem z oku.
- Czy skrytobójca zabijając za pomocą trutki i pod osłoną nocy jest tchórzem? Czy Zielarz, zabijając pod wpływem rośliny czyniącej go niewidzialnym, jest tchórzem? Czy młodzieniec, nie mający doświadczenia w walce, sparaliżowany strachem, ale mimo wszystko chcący pomóc towarzyszom jest tchórzem? Nawet jeśli przewaga przeciwnika jest miażdżąca? 
  Westchnąłem. Chyba zaczynam rozumieć o co mu chodzi.  Jak zwykle paroma słowami potrafi mi udowodnić, że moje argumenty są co najmniej idiotyczne.
- Nie. 
- Zaatakuj mnie. Nożem - rozkazał z jakiegoś powodu. 
  Niewiele myśląc rzuciłem w demona sztyletem. Błyskawicznie uderzył w ostrze, tak, że było zwrócone w moją stronę i szybkim ciosem wybił je w moją stronę. Odchyliłem się, unikając lecącej broni. W tym czasie Will doskoczył do mnie i przygwoździł mnie do drzewa za mną.  Z iście diabelskim uśmiechem zbliżył się. Jego głęboki oddech owiał moją twarz, niczym morska bryza. 
- Uczyłeś się szermierki elfickiej, prawda? Istnieje pewien Kodeks do niej. Ale prawda jest taka... że w prawdziwej walce... nie ma żadnych reguł! - i potężnym uderzeniem pięści prawej ręki powalił mnie na ziemię.
 Aż mi się gwiazdy przed oczami zaświeciły. Serio. 
- Ludzie zdradzają i łamią zasady na każdym kroku. Nie wiedzą co to wierność, lojalność i obietnica, czy granice i umiar. Elfy i inne podgatunki się wierne swojemu królestwu, a demony swoim Panom. Skąd wiesz, że nie zabiję cię gdy staniesz mi na drodze? 
- Bo ty jesteś pół demonem, w dodatku mnie kochasz, prawda? W innym wypadku, nie miał byś skrupułów - odparłem masując obolałą szczękę. 
- Ta, tylko dlaczego zrozumiałeś to dopiero gdy ci przywaliłem? - parsknął. - Oskar wiesz co cię wyróżnia? Jesteś jak generał na polu walki. Nie jesteś jak żaden elf, ani demon, ani człowiek. Jesteś moralny, jakbyś Kodeks miał we krwi, do tego stopnia jesteś łatwowierny, że aż można się pokusić o nazwanie cię naiwnym. Wrażliwy i dobry, to też cechy, których ci nie można odmówić. Nie jesteś tchórzem. Jesteś po prostu młody. A teraz chodź, bo zostawiłem Zielarza samego z jedzeniem i trochę się o nie boję. W sensie nie o Zielarza, tylko o jedzenie.  Po za tym, muszę wysłać wiadomość do Alicji - pomasował się po karku jedną ręką, a drugą wystawił do mnie. 
  Złapałem ją mocno i podciąłem Willowi nogi. Upadł obok mnie. Teraz moja kolej na chwilę prawdziwej szeczrości. Pokażę mu moją sekretną broń. Coś o czym wie tylko moja najbliższa rodzina.
- Może zaboleć - mruknąłem. - Nie będę oglądać za wiele. 
I nacisnąłem jego nerw skroniowy. Oczy Willa zaszły mgłą. Dosłownie. Moja magia powoduje chwilowe mętnienie oczu.   Willowi zaczęły płynąć krwawe łzy po skroniach. Był sparaliżowany jadem w moich pacach, uwalnianym gdy używam mocy. W tym czasie ja zamknąłem oczy i przeniosłem swój umysł do umysły demona. Różne sceny z życia Willa mi przelatywały przed oczami. Wszystkie złe i dobre. W tym wypadku, głównie złe. Choć, znamienita większość była popełniona nie z jego woli. Bał się mnie i opierał mojej mocy, więc przesłałem mu prąd ciepłych emocji, na znak, że nie mam złych zamiarów. Nie zrozumiał. Nie ufał mi, a nawet nie bezpośrednio mi, tylko mojej mocy. Dalszy wgląd i drążenie, by go bardzo bolało. Wyszedłem z jego umysłu. Oddychał ciężko, jakby po długim biegu. Wzrok wrócił do normalnego wyglądy, ale był rozbiegany. Gdy natrafił na mnie, Will wężowym ruchem przygwoździł mnie do ziemi.
 - Kim ty jesteś? - zapytał zimno. 
Stęknąłem, bardzo mocno mnie trzymał. 
- To ja, Oskar, kretynie do kwadratu! - wysapałem. 
- Nie kłam. On nie ma takich umiejętności. Kim ty jesteś? - zapytał ponownie z narastającą wściekłością. 
- Do diabła, mam tylko do tej pory o tym nie wiedziałeś! 
- Kto jest moim Panem? 
- Chaos, ale tymczasowo ja. 
- Dlaczego? 
- Na mocy paktu. 
- Którego ryzykiem jest? 
-Utrata twoich uczuć i możliwości bycia razem oraz być może moja śmierć - odpowiedziałem, coraz większym trudem biorąc oddech.
  Wzrok mu złagodniał i wahaniem rozluźnił uścisk. Odsunął się ode mnie na odległość metra i nie patrząc mi w oczy, zapytał już spokojnym tonem: 
- Co to miało być? Kim ty tak na prawdę jesteś? Skąd masz tę moc? 
Zraniłem go, ale on w tym momencie, mnie też. Jestem Oskar, odparłem w myślach, ale wiedziałem, że taka odpowiedź by go nie usatysfakcjonowała. A powinna. Wypowiedzenie tych słów było wyjątkowo trudne...
- Ja... jestem narzeczonym Bogini Czystości.  
...Ale on zasługiwał na tylko i wyłącznie na prawdę. Jego twarz zastygła w wyrazie szoku.
- C - co?! - krzyknął zrywając się na równe nogi. 
  Skrzywiłem się, czując się jakby tym krzykiem wbił mi szpilkę w serce.
- To nie moja wina. Ja się po prostu z tym urodziłem. Pamiętasz pogłoski na temat tej Bogini? To, że czyta w myślach, to nie do końca prawda. To jej mąż czyta w myślach i przekazuje informacje do umysłu swojej żony, sam ich nie oglądając. Tak było od setek lat i jestem chyba pierwszym odstępstwem od tej reguły. Nie chcę tego, ale i tak muszę uczestniczyć w corocznej ceremonii, podczas której używam umiejętności sonaru. Dzięki niej, nie muszę podróżować z Boginią, tylko wskazuję kto jest winny śmierci, a kto nie - opowiedziałem w skrócie. 
  Zapadło milczenie. Wiedziałem, że jestem winny, bo to moja wina, że mu o tym nie powiedziałem, ale... Po prostu nie było okazji. Wiem też, że każdy tak mówi, ale kiedy miałem mu to powiedzieć? ,,Witaj, jestem Oskar, zwyczajny elf, po za tym, że jestem narzeczonym Bogini Czystości, ale to nic''. Po za tym, wiele osób czyha na moje życie, bo wiedzą, że mogą być następni. Końca ciszy wyczekiwałem z biciem serca tak głośnym, że nie zdziwiłbym się gdyby Will je słyszał. Bałem się jego reakcji. Gdy demon w końcu się odezwał, cieszyłem się tak bardzo, że w trudem powstrzymałem się od wrzaśnięcia, choć wiedziałem, że teraz będzie najgorsza część. 
- Czy kiedykolwiek mnie widziałeś?... - zaczął z drżącym głosem Will. - Czy kiedykolwiek miałem być na liście śmierci? 
Zaskoczyło mnie to pytanie.
- Nie, nigdy.
- Dlaczego? Przecież macie tropić zabójców.
- Gdy czytałem ci w myślach przeważały dwa rodzaje sytuacji. Gdy miałeś wolne i przebywałeś w Londynie w czasie wojny, dałeś głodnemu chłopcu chleb. Dobrowolnie. A gdy byłeś na służbie u swojego Pana, to dopiero wtedy zabijałeś - odpowiedziałem.
- Mam jeszcze jedno pytanie. Słyszałem, że podczas tej ceremonii, obowiązkowe jest... zbliżenie z Boginią. To prawda? - zapytał cicho. 
  Wydawał się taki kruchy i delikatny.
- Tak. 
  To by oznaczało, życie w związku było by ciągle... niepewne. To czy się w niej nie zakocham... Czy obowiązek... zmieni się w przyjemność? 
- Kiedy jest następna ceremonia? - dopytał. 
- Za tydzień.
  Nagle przede mną pojawił się Zielarz. A tak konkretnie - tuż przed moją twarzą. 
- Mogę cię pocałować? - zapytał prosto z mostu.
- Że co? 
- Nie - padło natychmiast z ust Willa. 
- Nie ciebie się pytam demoniku za trzy grosze. Ale to dobrze, bo jestem hetero. Choć z drugiej strony, od samego patrzenia na ciebie czuję dokładnie to samo co do kobiety, która pomimo, że jest piękna, wkurza mnie tak bardzo, że mam ochotę ją zabić. Czy mój wywód ma jakikolwiek sens? Pewnie nie, bo jestem lekko podenerwowany, tym, że za pięć minut pojawi się tu cała zgraja bandytów, którzy oględnie mówiąc, nie pałają do nas zbyt dużą miłością. Zdaje się, że eksperymentowałem na synku szefa tej bandy.  
- Co?!
- Wydajmy go im - zaoferował wrednie Will, leniwie zbierając się z ziemi, wciąż unikając mojego wzroku.
  Zielarz z mądrą miną pokiwał głową winszując pomysłowi demona.
- Świetny pomysł, ale przez przypadek powiedziałem im, że musiałem sam pokroić tamtego biedaka, bo nie chcieliście sobie brudzić rąk - odpyskował. 
  Will wziął głęboki wdech, najwyraźniej po to by się powstrzymać przed strzeleniem w psyk bezczelnemu chłopakowi. 
- Czy ktoś ci mówił, że jesteś idiotą? - odparował Will. 
- O tak, zadziwiająco często. To co, dajemy drapaka nie? Nie uśmiecha mi się bycie ugotowanym na rożnie - odpowiedział entuzjastycznie chłopak.
- Mi też. Dobra gdzie jest pegaz? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że go tam zostawiłeś? - przeszedł do rzeczy Will.
- Zaraz powinien się pojawić. 
  Jak na zawołanie, czterokopytny się nam objawił spokojnie jedząc mlecze. Zielarz spojrzał ku nocnemu niebu. 
- Chcę panierowanego kurczaka - rzucił ni stąd ni zowąd Zielarz. 
  Spojrzeliśmy na niego jakby powiedział, że widzi różowe słonie, a ten wzruszył ramionami.
- No co? Mógł się pojawić. 
- Nie, nie mógł - uświadomił go Will. - Dobra Oskar, wskakuj. Ty też Zielarzu. 
- Mi to rybka i tak mnie nie złapią, ale na rannym koniu mogą siedzieć najwyżej dwie osoby - przypomniał.
- Nadążę za wami, o to się nie musicie martwić - odparł. 
  Will wyciągnął do mnie rękę, pomógł mi wstać i mocno mnie objął.
- Odwaga to nie głupota, dobrze? Jeśli mi się coś stanie, to nie oglądaj się i po prostu o mnie zapomnij - szepnął. 
  Chciałem zaprotestować, ale czułem że będę mu tylko przeszkadzać. Will złożył na moim czole niepewny pocałunek, po czym mnie odwrócił i delikatnie acz stanowczo popchnął w stronę pegaza. 
- Jeśli będziesz zwalniał za względu na mnie, to przysięgam, że gdy tam dojedziemy, to będziesz musiał ze mną chodzić za rękę przez cały pobyt w Eleves - zagroził. A może raczej obiecał?
  Wyobraziłem sobie jak by to miało wyglądać. Przerażająca wizja. Pokiwałem potulnie głową i bez specjalnych ceregieli i łzawych scen wskoczyłem na pegaza, starając się unikać zranionego miejsca. Poczekałem moment, aż Zielarz wsiądzie i pogoniłem konia. Biegł - pomimo uszkodzonego skrzydła - bardzo szybko. Wolniej od galopu, ale to nic. Obok nas przeleciał na wpół przemieniony Will. Miał czerwone oczy i rozwinięte skrzydła. Uśmiechał się promiennie. Nie jak zabójca, ale jak nastolatek mój rówieśnik. 
- Pośpieszcie się, bo... - zaczął krzyczeć, ale przerwał. 
  Nagle rzucił się w naszą stronę i zwalił mnie z pegaza. Owinął mnie, jak kokonem, skrzydłami, czym zamortyzował upadek.  Poczułem jak uderzam w ziemię. Wszystko trwało może sekundę i nawet nie zdążyłem poczuć zdziwienia. Zamrugałem parę razy oszołomiony. Will miał mocno zaciśnięte zęby i napiętą twarz. Rozwinął skrzydła i je złożył, krzywiąc się przy tym.
- Co ty robisz? Rozwiń je! Jak inaczej za nami nadążysz? - zapytałem, drżąc gdy usłyszałem rozwścieczone krzyki bandytów. Blisko. Zbyt blisko - zauważyłem. 
- Zielarz! Wracaj! - ryknął Will i zwrócił się do mnie cicho. - Nie zdążę. Nawet nie będę próbował. Patrz - pokazał poranione skrzydła i ramię z wbitą strzałą. - Słuchaj uważnie: odwróć się i o mnie zapomnij. Nikt o zdrowych zmysłach nie wyśle armii, by pomóc demonowi! Nie mam szans na przeżycie, ale ty tak. Od razu, ci powiem, żebyś nie miał złudzeń: nie dasz razem mnie sam uratować. Nawet jeśli, ta wredna menda by ci jakimś cudem pomogła, to i tak byście nie mieli szans. 
  Poczułem jak moje serce staje. Po prostu staje. Nie mogłem się z tym pogodzić. Nie po tym co razem przeszliśmy. 
- Nie. Co ty chcesz przez to powiedzieć? - wykrztusiłem. 
 Objął mnie, tak że nie widziałem jego twarzy.
- Chcę, przez to powiedzieć, że nasza przygoda tu się kończy. Teraz, napisz dla siebie szczęśliwie zakończenie. 
Poczułem delikatnie ukłucie na karku i jak moje ciało robi się przerażająco ciężkie. Ogarniała mnie senność, ale ja desperacko chciałem utrzymać przytomność. Walczyłem z narastającym zmęczeniem, ale mogłem tylko patrzeć jak Will ze łzami w oczach przywiązuje mnie do Zielarza. Zanim odjechałem, zostawiając go tam rannego i zrezygnowanego usłyszałem słowa, które tak bardzo chciałem otrzymać: 
- Kocham Cię mój mały elfie. 

   Przeszło mi dopiero gdy przekroczyliśmy bramy Eleves. Stary zapach, stare wspomnienia, tylko nowa osoba, która je sobie przypomina.  Piękny poranek, nie ma co.
Nawet nie czekając, aż przywita nas Alicja i inni, poszedłem do swojego pokoju. Położyłem się na łóżku i zamknąłem oczy. Upragniony sen nie nadchodził. Minęła godzina. Potem następna i następna. A ja nadal nic. Nawet nie drgnąłem. Wdech i wydech, bicie serca, mruganie - to jedyne znaki, że jeszcze żyłem. A przynajmniej udawałem, że tak było. Kolejnym znakiem o tym, że nie umarłem, było to, że powoli zaczęły płynąć łzy. Tak o, płynęły po nosie, później po policzku, aż w końcu zmęczone wsiąkały w poduszkę. 
  Cisza była dobijająca. Gdy jest cicho człowiek zaczyna rozmyślać, a mi ciągle przed oczami majaczyła chwila, w której zostawiałem Willa daleko za sobą. Uśmiechał się. Zupełnie jakbyśmy się rozstawali na chwilę. Zupełnie jakby nic się nie stało.  A tak nie było. Nie rozstawaliśmy się na moment, a stało się wiele, tak mi słusznie podpowiadała świadomość.
  Czy się jeszcze spotkamy? Czy będziemy wtedy jeszcze żywi? Po co los pokazał mi raj, skoro chwilę później go spalił? Różne pytania kołatały mi się w głowie. 
  Do pokoju weszła Alicja. Nie patrzyła na mnie ze współczuciem. Spojrzenie bez wyraźnego wyrazu. To dobrze. Gdybym ujrzał w jej oczach litość, to mógłbym jej powiedzieć o kilka słów za dużo. Usiadła obok mnie i zapytała:
- Co teraz czujesz?

  Nie odpowiedziałem. Nie było takiej potrzeby. W końcu co powinienem czuć? Złość? Złość, to człowiek czuje gdy jakiś półgłówek zeżre twoje ulubione ciasto.  Smutek? Jasne, gdy ci kwiatek zwiędnie. Rozpacz? Pustka? Wyrzuty sumienia? Tak, coś w tym guście. A szczególnie to ostatnie. Tylko totalny drań zostawiłby ukochaną osobę na pewną śmierć. 
- Głupek - warknęła Alicja z irytacją. 
- Co? - wybąkałem.
- To co słyszysz. Chociaż nie. Nie głupek, a kompletny idiota. 
- Co? - zapytałem z rozdrażnieniem unosząc się na rękach.
- Chodź - nie zareagowałem. - Dziś. Teraz. Nie za pięć lat.
Mi to by nawet dziesięć lat nie starczyło, pomyślałem. Alicja zmarszczyła brwi. 
-Tak sobie pogrywasz? Niech ci będzie - i wyszła.   
  Znowu zostałem sam.


__
Długi nie? :D Miał być dłuższy, ale coś mi pokrzyżowało plany...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz